- W porządku. Zawarliśmy umowę... Pragnął wziąć ją w objęcia, ale poprzestał na muśnięciu palcami gładkiego policzka. Wstała z łóżka i odsunęła zasuwkę. — Bądź co bądź, kosztowała nas niemało — stwierdził - No dalej, nie krępuj się. Od początku mieliśmy być wobec siebie szczerzy. kilku ostatnich godzin. pamięć jej dumnych i niezależnych rodziców. odwieść ją od wyjazdu. Chętnie spędziłaby z nim resztę życia, ale po prostu nie mogła Zatrzymała się na dłużej przed wiszącym nad kominkiem portretem. sobie dośpiewaj. - Zapomnij o tym, co powiedziałam. To było... głupie. Do zobaczenia. Spodziewała się protestu, ale Lucien milczał. A jeśli wcale nie jest znudzony? Ta ostatnia myśl wzbudziła w niej dużo większy niepokój. — Czy Nianie się rodzą? Czy one zawsze istniały? —
Beck znał Chrisa wystarczająco dobrze, by się zorientować, że jego nonszalancja jest udawana. Pocił się zbyt obficie. - Huff odpokutuje za to, co zrobił mojemu ojcu. Ty uczyłeś się od niego i trzeba przyznać, że wyszkolił cię znakomicie, ponieważ uczeń przerósł mistrza w swojej deprawacji. Zabiłeś własnego brata i za to zostaniesz ukarany, Chris. Spojrzenie Chrisa powędrowało za plecy Becka. - Najwyższy czas, żebyś się do nas przyłączył, Huff. Beck odwrócił się powoli, żeby spojrzeć w oczy człowiekowi, który, niemal od kiedy pamiętał, był jego wrogiem. Przez te wszystkie lata, gdy postanowienie Becka słabło, wystarczyło, by sobie przypomniał, że nigdy nie było mu dane pożegnać się z ojcem. Ani matka, ani on nie mogli go nawet zobaczyć w trumnie. Byłby to zbyt makabryczny widok, powiedział jej dyrektor zakładu pogrzebowego. Z powodu chciwości Huffa matka Becka owdowiała, on został osierocony, a jego tata pocięty na kawałki. Beck spoglądał teraz na swojego wroga, a wrogość buzowała w nim, śmiertelna i gorąca niczym lawa w wulkanie. - Ucięliśmy sobie z Beckiem bardzo interesującą pogawędkę - powiedział Chris. - Słyszałem. Najwyraźniej rzeczywiście tak było. Twarz Huffa była zaczerwieniona, oczy płonęły jak dwa węgle. W ręku przyciśniętym sztywno do boku, trzymał pistolet. Jego głos brzmiał niczym zgrzyt stali o osełkę. - Słyszałem - powtórzył, unosząc ramię z pistoletem wymierzając go prosto przed siebie. Beck podniósł obie dłonie w geście obronnym. - Huff, nie! Ale stary pociągnął już za spust. W przestrzennej hali strzał zabrzmiał niczym salwa armatnia. Dźwięk odbijał się od ścian echem przez kilka dobrych sekund, a potem Beck usłyszał inny odgłos okropny łomot. Pracujący podajnik. Huff opuścił broń która wypadła mu z ręki, lądując na betonowej podłodze. Odepchnął Becka i wydając przeraźliwy jęk, przebiegł obok niego. Beck odwrócił się w samą porę, aby zobaczył jak Chris osuwa się na ziemię obok maszyny, z kawałkiem metalu w szyi. Z rany lała się krew. Huff opadł ciężko na kolana przy synu i przycisnął dłonie do jego szyi. Chris wpatrywał się w ojca z bezgranicznym zdumieniem. Jego twarz bielała z każdą sekundą. Beck ściągnął przez głowę koszulę, zwinął w kłębek, odepchnął oszalałe dłonie Huffa od rany i próbował nadaremnie zatamować fontannę krwi. Tuż za nim pojawiła się Sayre. - O mój Boże! - Zadzwoń po pogotowie - rzucił Beck. Poczuł, że odpina telefon komórkowy z jego paska. Huff chwycił głowę Chrisa w swoje dłonie i potrząsał nią gwałtownie. - Dlaczego to zrobiłeś?! Kazałeś zamordować Danny'ego? Dlaczego, synu? Dlaczego?! - Strzeliłeś do mnie? - Z gardła Chrisa wydobył się okropny gulgoczący glos. Z jego ust wystrzeliła krew, opryskując twarz ojca. - Powiedziałeś, że trzeba powstrzymać Danny'ego, Huff. Powiedziałeś... żebym się tym zajął. Huff odrzucił głowę do tyłu i zawył jak śmiertelnie ranne zwierzę. Przyciągnął Chrisa do siebie i przytulił jego głowę do piersi, trzymając mocno w ramionach, jakby chciał go ochronić przed całym światem. - Danny był twoim bratem. Twoim bratem - płakał oddychając spazmatycznie i kiwając się w przód i w tył. Bezwładne ramiona Chrisa uderzały o chropowatą podłogę. - Jak mogłeś zrobić coś takiego, synu? Jak mogłeś? - Czy chciałbyś mieć przyjaciela? - spytał spokojnie Mały Książę. - Tak, ty! Jesteś niemożliwa! W życiu nie spotkałem kobiety równie upartej, nieobliczalnej, nieodpowiednio ubranej... - Jak to?! - Raczej nie. Moglibyście jednak wysłuchać moich marzeń, o których dotąd nie miałam komu powiedzieć. Przez tę Nie oglądając się, wbiegł na górę po swoje rzeczy, prze¬skakując po dwa stopnie naraz. - Ty dla mnie tez... - Puść mnie - zażądała. Nie mógł w to uwierzyć. To się stało samo. I nie miało najmniejszego sensu. - Jak najbardziej, Wasza Wysokość! - zapewnił. - Panienka wstała o szóstej, zeszła do kuchni i zjadła z nami śniadanie. Nie chcieliśmy się na to zgodzić, ale powiedziała, że inaczej w ogóle nie będzie jeść. I przyniosła ze sobą panicza, i była dla wszystkich bardzo miła. Nie to co... -urwał nagle z zakłopotaniem. Róża postanowiła pocieszyć Małego Księcia i na moment zagłębiła się w siebie. Po chwili powiedziała do Małego Mark ledwo zwrócił na niego uwagę. - Podaj kolację tylko dla panny Dexter, ja zjem u siebie - rzucił. - I opiekuj się nią. - Ingrid nie jest moją kochanką - zaoponował gwałtow¬nie Mark. - Wszystko w porządku, Fred. Cieszę się, że dałeś mi znać. Co się stało Billy'emu Paulikowi? Bardzo z nim źle? - Beck miał nadzieję, że rozmiar obrażeń pracownika nie był współmierny do ilości krwi na ubraniu Decluette'a. - Bardzo źle, panie Merchant. Billy chyba straci ramię. Beck odetchnął głęboko i powoli wypuścił powietrze. - Jak to się stało? - Pracował przy przenośniku. Zastępował kolegę, który jest na urlopie. Próbował wyregulować ześlizgujący się z prowadnic pasek klinowy. - W czasie gdy maszyna pracowała? Decluette zaszurał niepewnie stopami. - No tak, proszę pana. Zazwyczaj nie wyłączamy taśmy, chyba że zdarza się coś naprawdę poważnego. Dlatego przenośnik nadal pracował. Rękaw Billy'ego zaplątał się w mechanizm, a on nie zdołał dosięgnąć wyłącznika. Cholerna maszyna wciągnęła mu całą rękę do środka. Jeden z robotników podbiegł do wyłącznika i zatrzymał taśmę, ale wtedy już... - Brygadzista z trudem przełknął ślinę. - Nie czekaliśmy nawet na karetkę. Zgarnęliśmy Billy'ego i sami go tu przywieźliśmy. - Wskazał ręką na trzech innych mężczyzn, siedzących w poczekalni. Wyglądali na równie wstrząśniętych, jak kierownik zmiany. Ich ubrania również były zabrudzone krwią. - Ramię Billy'ego ledwo się trzymało. Moe musiał je przytrzymywać, inaczej chyba by całkiem odpadło. „Bardzo źle" było wielkim eufemizmem. Zdarzyła się prawdziwa katastrofa. - Był przytomny? - Na początku, kiedyśmy go odciągali od maszyny, krzyczał straszliwie. Nigdy tego nie zapomnę. To był nieludzki wrzask. Potem chyba wpadł w szok, bo ucichł. - Rozmawiałeś z lekarzem? - Nie, proszę pana. Zabrali Billy'ego na oddział i od tamtej chwili nie widzieliśmy żywej duszy, z wyjątkiem tej pielęgniarki w recepcji. - Billy ma rodzinę, prawda? - Zadzwoniłem do Alicii. Jeszcze tu nie dotarta. - Zrobiłeś dla Billy'ego wszystko, co w twojej mocy - powiedział Beck, kładąc dłoń na ramieniu Freda. - Zajmę się resztą. - Jeżeli panu to nie przeszkadza, panie Merchant, chcielibyśmy zostać. Załatwiłem już dla nas zastępstwo do końca zmiany. Chcielibyśmy się dowiedzieć, czy Billy zdoła z tego wyjść. Stracił bardzo dużo krwi. Beck nie chciał nawet myśleć o tym, że Paulik miałby się nie wykaraskać. - Billy na pewno doceni wasz gest. Fred miał się już odwrócić, gdy nagle o czymś sobie przypomniał: - Jak się czuje pan Hoyle? - spytał. - Jego życiu nic na razie nie grozi. Myślę, że wydobrzeje. Beck zostawił czwórkę robotników na przyciszonej rozmowie i wystukał numer telefonu Chrisa. Po sześciu dzwonkach komórka przełączyła się na pocztę głosową. Beck zostawił wiadomość: „Zdaje się, że mieliśmy trzymać telefony pod ręką. Zadzwoń do mnie. O ile wiem, z Huffem wszystko w porządku, ale mamy inny nagły wypadek". Pielęgniarka siedząca w recepcji nie chciała zdradzić mu żadnych szczegółów. Zirytowany jej kręceniem, rzucił: - Mogłaby mi pani przynajmniej powiedzieć, czy żyje. - Nie jest pan członkiem rodziny ani choćby krewnym, prawda? - Nie musisz mnie wciągać, już w tym siedzę po uszy.
©2019 ten-problem.ketrzyn.pl - Split Template by One Page Love